dem i sarkastycznemi odpowiedziami jego. Przeszedł się raz i drugi po pokoju, w czasie gdy Ryszard usiadł przy biurku, sztywno, urzędowo, aż wreszcie zatrzymał się przed nim.
— Mówiłem ci, że wierzę w ciebie, Ryszardzie, i wiem, że się nie zawiodę. Znamy się od...
— Oszczędź sobie tego wstępu — przerwał mu szorstko Ryszard. — Nazywasz się moim przyjacielem, to znaczy zapewne, że masz prawo dotykać najdrażliwszych przedmiotów, wypowiadać mi najprzykrzejsze rzeczy i badać najskrytsze uczucia?
— Takich praw nie mam i miéć nie chcę; przykrości nie zrobię ci nigdy, wiész o tém dobrze — odparł Jerzy, w którego oczach zamigotało coś nakształt łez. — Widzę, że cierpisz, że wszyscy są przeciwko tobie i sądziłem...
— Wszyscy przeciwko mnie! Tak! Czytałem obelżywe myśli w oczach, obelżywe słowa na ustach ludzi, którzy wypowiedziéć ich nie mają odwagi, a z których każdy ma sumienie wytarte, jak kuchenna ścierka. Wszyscy przeciwko mnie... dlaczego?
Mówił to z tłumioną wściekłością i jakby chcąc wywrzéć ją na czémkolwiek, gniótł w ręku gazetę leżącą na stole, nerwowym, namiętnym ruchem.
— Ludzie widzą fakta tylko, nie pobudki — szepnął Jerzy — a fakta oddały cię im na pastwę.
— Alboż fakta są w mojéj mocy! Alboż nie spadły one na mnie całym ciężarem, nie zmiażdżyły mi