myślał się trafnie, o co chodziło i stawiał się pełen pożądanych wiadomości, które umiał niby niechcący wsuwać w swobodną pogawędkę.
Rzeczy stanęły na téj stopie, że kiedy zaufany służący prezesa przychodził z ustném zaproszeniem na śniadanie, pan Hyacenty domyślił się zaraz, o co właściwie chodziło i był zawsze stosownie przygotowany. Możnaby powiedzieć, iż zużywał bardzo wiele sprytu dla rezultatów bardzo małych; ale naprzód łaska prezesa, która spadła już na niego w postaci różnych korzystnych synekur i mogła zgotować mu wiele jeszcze przyjemnych niespodzianek, nie była rezultatem małym, a potém w dobrze urządzoném gospodarstwie społeczném każdy zrobić powinien to, do czego jest uzdolnionym. Otóż jeżeli przeciwko naszemu społecznemu gospodarstwu dałoby się to i owo powiedziéć, nikt jednak nie mógł zaprzeczyć, że pan Hyacenty zajmował właściwe sobie miejsce. Miał on niejakie podobieństwo do słonecznika: głowa jego pełną była drobnych zdarzeń towarzyskich, wiadomości, pogłosek, plotek jak głowa słonecznika ziarnek, a jak słonecznik zwraca się ku słońcu, tak, on zwracał się do tego wszystkiego, co świeciło blaskiem stanowiska i majątku. Na teraz słońcem jego był prezes.
W chwili, gdy na ratuszu biła godzina dwunasta, pan Hyacenty wchodził do prywatnéj jadalni swego pryncypała. Stół był nakryty z owym wykwintem