Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/14

Ta strona została skorygowana.
10
──────


ju wszedł bocznemi drzwiami młody człowiek. Jadwinia podskoczyła ku niemu.
— Dzień dobry, Stasiu — zawołała — cóż to się stało, że nie jesteś w biurze?
Nowo przybyły nie odpowiedział ani na uścisk, ani na pytanie; nie zdawał się odczuwać należycie jéj gorących uczuć. Usunął ją zwolna na bok i nic nie mówiąc przeszedł się raz i drugi po obszernéj jadalni, nie witając się nawet z Marcelą, któréj oczy śledziły go z widoczném zadowoleniem.
Był to pieszczoszek i nadzieja rodziny: brat jedyny. Blondyn, jak siostry, mógł miéć zaledwie lat dwadzieścia kilka, chociaż żółta cera i oczy podkrążone sprzeczały się z młodością. Pomiędzy nim a Marcelą istniało wyraźne podobieństwo; miał on jak ona regularne rysy i spokojne, wykwintne obejście, tylko u niego spokój ten graniczył z apatyją.
Stanisław czynił wrażenie człowieka, którego mało co obchodzi na świecie; często nie umiał odpowiedziéć na to, co do niego mówiono, bo choć nauczył się zwracać z wyszukaną grzecznością do osób, które z nim rozmawiały, najczęściéj myśl jego była gdzieindziéj, a nawet zwykle im więcéj zdawał się słuchać, tém mniéj uważał. Jego piękne, jasne oczy, spoglądały zwykle półsennie, jakby trudno mu było rozchylić ociężałe powieki; przesuwał białą ręką po rudawym zaroście z wyrazem najwyższego znudzenia.
W eleganckim rannym ubiorze chodził tu i tam