okrążać jakby aureolą puszyste lica i skronie o perłowych odblaskach.
Był tak zapatrzony, iż nie słyszał, jak drzwi, ukryte w tapecie, otwarły się, a w nich stanęła okazała postać prezesa.
— Dzień dobry! — wyrzekł, zbliżając się do swego gościa. — Cóż pan tak upatrujesz w tym pastelu?
Pan Hyacenty odwrócił się szybko.
— Dostrzegam tu po raz pierwszy jakieś dalekie podobieństwo.
— Do kogo?
— Do panny Marceli.
Podobieństwo to, nawiasem mówiąc, było czystem zmyśleniem. Pan Hyacenty wytworzył je naprędce, ażeby odrazu i niby niechcący przystąpić do motywu zaproszenia, nie pytając się, ani żądając objaśnień. W tém właśnie leżało jego mistrzowstwo.
Wymawiając imię Marceli, pilnie spoglądał nie na prezesa, ale w zwierciadło, w którém się twarz jego odbijała. Ruchy téj twarzy były dla niego zrozumiałemi w najdrobniejszych szczegółach. Jeśli nie chodziło o piękną pannę Sawińską, ten strzał chybiony do niczego nie obowiązywał i pozostawiał mu zupełną swobodę szukania w dalszéj rozmowie tego, czego właśnie od niego żądano. Nie omylił się jednak; dostrzegł w oczach prezesa te błyski, które zauważył już dawniéj na zaręczynowym balu. Zrozumiał, że trafił odrazu.