Śniadanie się skończyło, podano czarną kawę i cygara, prezes zdawał się być zamyślony. Wstał i przeszedł się raz i drugi po pokoju, potém stanął przy kominku i spoglądał w ogień, a na regularne jego rysy padały z dołu odblaski płomienia, rzucając na nie ruchome cienie, z pośród których wynurzały się oczy inteligentne, pełne w téj chwili tłumionych niepokojów.
Hyacenty, siedząc na otomanie, rozmyślał. Co prezes miał na sercu, o tém wiedział dobrze, ale niestety, wiedział tylko ogólnie, a nie był w stanie odgadnąć kombinacyi, jakie tworzyły się w téj głowie bo niestety głowa ta przechodziła o wiele jego miarę.
— Gdybym znał dobrze tego Czerczę — odezwał się wreszcie prezes, przez pół do siebie, przez pół do Hyacentego.
Nie chciał go badać; wiedział z góry, że się to na niewiele przyda, a jednak pragnął zasiągnąć informacyi.
— Cóż pan prezes chce o nim wiedziéć?
— Co ja chcę wiedziéć? — odparł zagadniony, podnosząc oczy, pełne tylu sprzecznych uczuć, że niepodobna było odczytać właściwego ich wyrazu. Uśmiechał się swym uśmiechem satyra, w którym jednak był odcień prawdziwego smutku.
— Wszystko przecież wiedziéć można — wyrzekł pewien siebie Hyacenty.
— Wszystko? — spytał szyderczo prezes.