Człowiek ten, pomimo zapewnień, że niema sposobu zaspokojenia tego długu, dopóki nie uregulują się interesa, nie ustawał w swéj natarczywości, zapewne w mniemaniu, że Sawińscy mają ukryte pieniądze, które tą moralną torturą wydostanie. Ponawiał on niemal codzień swoje wizyty. Jeśli mu nie otwierano, dzwonił, aż do zepsucia dzwonka; jeśli i to nie pomogło, czekał, upatrywał chwilę stosowną, wślizgiwał się drzwiami kuchennemi i zjawiał się przed Marcelą, coraz bardziéj impertynencki.
Na jego widok dumna panna zbladła. Rachunek obejmował tylko rzeczy, brane po Nowym roku, wynosił jednak blisko ośmset rubli. Suknia Jadwini, od któréj ta się wypraszała, którą uważała za niepotrzebną, zajmowała w nim pozycyę stu pięćdziesięciu rubli. Droższą jeszcze była suknia Marceli, a żałoba i niezbędne, jak uważała do niéj przybory, dopełniały sumy ogromnéj na dzisiejsze położenie.
— Jakże to będzie z tym rachunkiem? — zapytał szorstko inkasent, pokazując go znowu Marceli z rodzajem wyzwania.
— Mówiłam już panu...
— Co tu mówić! — przerwał — tu płacić potrzeba. Kazano mi nie ustąpić, dopóki nie odbiorę pieniędzy.
— Gdybym mogła, nie potrzebowałbyś pan dwa razy przychodzić.