Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/164

Ta strona została skorygowana.
160
──────


— Prezes musiał ją miéć zapisaną, lub pamiętał o niéj. Czyż to nie na jedno wychodzi?
— Postąpił bardzo szlachetnie — rzucił po chwili.
Wzruszyła ramionami.
— To rzecz tak prosta... — wyrzekła ze wspaniałém lekceważeniem — zrobiłby to każdy.
— Ostatecznie, czy nie domyślasz się — zawołał zniecierpliwiony — dlaczego tobie, która się do interesów nie mieszasz, odesłał pieniądze?
Zamyśliła się i nagle rumieńce wystąpiły jéj na twarz. Stanisław sądził, iż podejrzenia ich się zbiegły; ale słowa jéj wyprowadziły go z błędu.
— Ah! — szepnęła z boleścią — pewno ktoś obmówił cię przed nim.
— Jakto! — zawołał — ty myślisz, że nie chciał zawierzyć mi téj sumy?
— Inaczéj, dlaczegóżby mnie ją odsyłał?...
Więc to było podejrzenie jedyne, jakie jéj się nasunęło? Patrzała na niego przejrzystym wzrokiem tak pełnym szczerości, iż musiał uwierzyć temu. Wobec nieokreślonego położenia należało postępować bardzo oględnie.
— Marcelo! — wyrzekł, biorąc jéj ręce w swoje — nie ufaj temu niespodzianemu uśmiechowi losu, nie zrażaj pana Melchiora.
Rzuciła mu się na piersi, jakby w jego ramionach szukała obrony przed ohydną przyszłością.
— Oh! — szepnęła — wiem, że mi nic innego