nieważ pan był w domu, zameldował gościa i zaprowadził go przez obszerny salon do jego gabinetu. Stanisław był tu po raz pierwszy i rozglądał się wokoło z ciekawością, jaką nawet w jego apatycznéj naturze budził człowiek, mający prawdopodobnie zostać jego szwagrem. Salon miał wszystkie cechy zwykłe salonu zamożnego kawalera: meble kosztowne, jakby prosto przyniesione od tapicera, przeglądały się w posadzce wywoskowanéj jak zwierciadło, gdzieniegdzie pokrytéj tureckimi dywanami. Fotele i krzesła stały równo w szeregu, jak żołnierze przed frontem. Nigdzie plamki, nigdzie pyłku, nigdzie nieporządku żadnego, ale téż i nigdzie tego, co znamionuje życie. Na ścianach wisiały lustra pomiędzy świecznikami — i nic więcéj; żaden obraz, żadna rzeźba, a choćby tylko sztych lub oleodruk, nie przerywały symetrycznego szeregu złocistych bukietów, rzucanych na białe tło tapet, ujętych w ciemne aksamitne ramy, odpowiadające kolorem pokryciu mebli. Panowała tu cisza i spokój grobowy. Nigdzie żadnego przedmiotu sztuki, nigdzie żadnego z tych bronzów, alabastrów, w których kocha się dzisiejsze pokolenie, a które moda narzuca. Książki nawet ani gazety nie nadawały pozoru zamieszkania temu salonowi wiecznie chłodnemu, pomimo iż dwa porcelanowe piece ogrzane były starannie.
Gabinet pana Melchiora różnił się od salonu tém,