Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/177

Ta strona została skorygowana.
173
──────


— Należę do tych — mówił, biorąc rękę sobie podaną po pierwszych słowach powitania — którzy mogą ocenić stratę, jaką pani poniosła. Znałem twego ojca. To dość, bym panią rozumiał.
Słowa te nie wychodziły ponad zwykły kondolecyjny komunał. Prezes uważał, iż mówiąc do kobiet, głowy sobie łamać nie potrzeba, bo tu wszystko stanowi akcent i spojrzenie, zaakcentował je téż tém silniéj, że aksamitna dłoń Marceli spoczywała zapomniana w jego rękach. Z pomiędzy nieszczęść, które ją spotkały, wybrał to, o którém miała prawo mówić bez zarumienienia, nie dotknął zerwanego małżeństwa, ani straty materyalnego położenia. Wiedział, iż kobiety, najwięcéj potrzebujące pieniędzy, nie umiejące się bez nich obejść, najmniéj lubią o nich mówić.
Słowa jego wycisnęły jéj łzy z oczu, ale łzy te nie miały goryczy, przeciwnie, przynosiły jéj ulgę, na kształt rzeźwiącej rosy. Była mu za nie wdzięczna.
— Mój biedny ojciec! — wyrzekła.
Prezes pochylił się i wycisnął na jéj ręce długi pocałunek.
— Pozwól pani tym, co byli jego przyjaciółmi, pozostać przyjaciółmi jego rodziny i wzajem zachować im trochę uczuć, jakie on miał dla nich.
Mówiąc to, spoglądał na nią w taki sposób, jakby dopraszał się największéj łaski.