— Ależ dbam, dbam, zaręczam ci, że dbam — mówił znudzony jéj troskliwością.
Uściskał ją pospiesznie i wyszedł szukać ojca. Sanki pędziły na wszystkie strony, napełniając wesołym brzękiem dzwonków powietrze.
Był to piękny dzień zimowy. Jaskrawe słońce uderzało skośnemi promieniami o szyby okien, o latarnie i odbijało się rażąco w każdym błyszczącym przedmiocie.
Białość śniegu mieniła się na dachach kolorami tęczy, lodowe stalaktyty zwieszone z nich, jak pryzmaty żyrandolu, łamały światło; trotuary zalegały tłumy. Wszędzie widać było eleganckie kapelusiki, mikroskopijne mufki, kosztowne futra, strojne okrywki, i twarze ożywione, na które mróz kładł kolory zdrowia... Stanisław szedł ku Miodowéj ulicy, gdzie skupia się ruch sądownictwa; wiedział, że tam był jego ojciec, jeden z najpierwszych adwokatów warszawskich; szedł przez serce miasta, koło teatru i modnych magazynów, rozdając wśród wykwintnego tłumu, różnego rodzaju ukłony — gdy zatrzymał go głos znajomy:
— Cóż to, Stasiu, nie w biurze?
Interpelował go w ten sposób kolega jeszcze ze szkolnéj ławki, a dziś prawnik początkujący, Jerzy Tomilski.
— Głowa mnie boli i spać mi się chce piekielnie, a muszę poszukać ojca.