Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/181

Ta strona została skorygowana.
177
──────


wiekami, zdawały się gonić obrazy myśli. Czar prezesa działał. Była pod jego urokiem.


Są ludzie, którzy całe życie rozmijają się z właściwą chwilą, którzy zawsze wszystko robią zawcześnie lub zapóźno. Czy dzieje się to za sprawą braku sprytu, czy fatalizmu, ich samych, czy téż okoliczności? w rezultacie wychodzi to na jedno. Pan Melchior do takich należał, bo właśnie w parę minut po odejściu prezesa, wchodził z bukietem w ręku do buduaru Marceli. Sama jego postać stanowiła dysonans wśród jéj niewyraźnych marzeń. On stał zapatrzony w nią, jak w obraz, zachwycony zmianą, jaką tu zastał, szczęśliwy pogodą jéj czoła, bo przecież ta była jego dziełem.
— Ach, to pan — wyrzekła niedbale Marcela.
Miał prawo rachować na inne powitanie. Uderzyła go jéj chłodna obojętność; zdawała się myśléć o czém inném i rzuciła mu te słowa, niby bogacz grosz jałmużny.
— Jesteś pani teraz przynajmniéj spokojną — wyrzekł, obrzucając ją spojrzeniem, pełném tkliwości.
Uśmiechnęła się lekko.
— Tak, okoliczności się zmieniły.
Bukiet pana Melchiora wydawał się bardzo skromnie przy mnóstwie kwiatów, których woń wiośnia-