Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/182

Ta strona została skorygowana.
178
──────


na napełniała pokój. Usiadł w milczeniu obok Marceli i pomyślał, że serce jéj nie miało domyślności żadnéj, lub téż nie oceniło należycie bezinteresowności jego ofiary. Trudno mu było nawiązać rozmowę. Istniało tu nieporozumienie, które, choć nie wcieliło się w słowa, czyniło ją niemożliwą. On nie mógł wypowiedzieć, co dla niéj uczynił, ale miał prawo żądać, wzamian łaskawego słówka, uśmiechu, choćby tylko szczerego uściśnienia dłoni. Ona znajdowała go natrętnym, a gdy porównywała jego pospolitą powierzchowność z wytworném obejściem człowieka, który, jak mistrz doskonały, umiał grać na jéj nerwach, miała ochotę zamknąć oczy, by odnaléźć jego obraz, wyryty głęboko w pamięci.
Pan Melchior przez czas jakiś szukał sposobu, jakimby mógł określić ich wzajemne położenie i, jak zwykle, zaczął niezbyt szczęśliwie.
— Panno Marcelo — wyrzekł przyciszonym głosem — czy brat nie wspominał pani o mnie?
Ognisty rumieniec twarz jéj oblał, ale milczała. Skoro pan Melchior chciał sformułować swoją propozycyę — niech mówi. W téj chwili nie wahała się więcéj, wiedziała, co mu odpowiedziéć.
— Czy nie mówił pani, że twoje zdrowie, spokój, pomyślność, szczęście, są moją największą troską; że chciałbym poświęcić ci życie, gdybyś tylko na to pozwolić chciała. Oddaję sobie sprawiedliwość, niestety, nie jestem młodym, powabnym nie byłem ni-