Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/185

Ta strona została skorygowana.
181
──────


z przyjemnością zgniótł w swoich te nieudolne dłonie, co nie umiały pochwycić szczęśliwego losu. Na usta cisnęły mu się obelżywe wyrazy, ażeby zbudzić do rzeczywistości te rozmarzone oczy.
— Stasiu! — zawołała obrażona.
Opamiętał się. Nawyknienia dobrze wychowanego człowieka wzięły górę nad instynktem. Puścił jéj ręce.
— Szalona! — syknął tylko przez zaciśnięte zęby.
Przyszły mu na myśl pieniądze starego kawalera, których część już tylko znajdowała się w jego ręku. Pan Melchior miał teraz prawo widziéć w nim zwykłego oszusta.
Chodził szybkim krokiem w około pokoju, przyciskając rozpaczliwie ręce do czoła, jak człowiek pochwycony bolem nad siły. Marcela spoglądała na niego osłupiała, jak istota spadła z innéj planety, spoglądałaby na szaleństwo ludzkie.
— Cóż ja uczyniłam? — rzekła wreszcie.
Miałże znowu tłumaczyć jéj najprostsze zadania życia, miałże powtarzać to, o czém wiedzą wszyscy, bez wyjątku?
— Spytaj lepiéj, co uczynisz daléj, gdy wyczerpie się reszta téj sumy, która spadła nam, jak z nieba; spytaj, z czego żyć będziesz, ty, dla któréj zbytek stanowi atmosferę konieczną? Czyż nie pomyślałaś o tém?