Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/191

Ta strona została skorygowana.
187
──────


siebie, ale i matkę ze swojéj pracy. Panna Flora, ta kwiaciarka, od któréj kiedyś kupiłam garnitur stokrotek, żyje bez niedostatku, a my?... Bo powiedz mi wreszcie, na co mamy rachować?
Piękna twarz Marceli zasępiła się, zwróciła oczy na siostrę z tym wyrazem omdlewającego bolu, z którym było jéj tak prześlicznie.
— Jesteś nielitościwa dla mnie, Jadwiniu — wyrzekła stłumionym głosem — alboż ja wiem, jaką będzie przyszłość? Czyż każdy dzień mało już przynosi własnéj nędzy, ażeby troszczyć się tém, co dopiero być może?
A potém dodała ze łzami w oczach:
— Ja nigdy nie myślałam o sposobach zarobku. Czyż mogłam przypuścić, abym znalazła się w podobném położeniu. Nie wychowano mnie do tego.
Jadwinia milczała przez chwilę.
— Wiesz — rzekła, podnosząc głowę — zdaje mi się, iż to właśnie jest naszém nieszczęściem... Każdy człowiek o tém myśléć powinien... Mówiono mi to nawet...
— Ciekawam kto?
— Pan Gustaw Grodzki, wiesz, ten młody technolog, który był u nas parę razy téj zimy. On mówi, iż zły los każdego spotkać może. Miał słuszność, przekonałam się sama. Obiecałaś mi, jak przyszły te pieniądze, które prezes ojcu był winien, że będę mogła się uczyć, otóż skoro nie chcesz słyszéć o rze-