potrzeba, a kto chce pracować, nie powinien chodzić na pasku.
— Jadwiniu, to być nie może! — wyrzekła Marcela słabym głosem, który przeczył jéj słowom.
Jadwinia téż nie zważała na ten bezsilny protest, ucałowała siostrę i wybiegła. Na schodach spotkała prezesa, który ponownie odwiedził Marcelę. Tym razem bawił znacznie dłużéj. Rozmowa stała się poufną. Ona zwierzała się przed nim ze swoich smutków i niepokojów, on odwzajemniał się i mówił o cierpieniach, dotykających ludzi, którym pozornie uśmiecha się wszystko; o próżni serca tak bolesnéj, gdy rodzinę łączą tylko konwencyonalne węzły, o potrzebie, jaką odczuwa każda szlachetna dusza, by inna dusza ludzka zrozumiała ją i odpowiedziała harmonijnym oddźwiękiem. Słowem, powtarzał w dobréj lub złéj wierze sentymentalne formułki, stosowne do okoliczności.
Niewiadomo, czy Marcela nauczyła się roli suplikantki, czy téż prezes sam odgadł potrzeby rodziny, bo obiecał, dać Stanisławowi lepszą posadę, a tymczasem błagał, jak o największą łaskę, aby w każdéj potrzebie udawali się do niego. Odwiedziny przeciągnęły się nawet tak bardzo, iż Stanisław, powracając z biura na obiad, zobaczył przed domem karetę prezesa. Widok ten sprawił na nim szczególne wrażenie; zamglone zwykle źrenice zabłysły,