— I ty w to wierzysz?
— Spłacili wszystko, co się komu należało, nawet Stanisław zapłacił swoje rachunki; długi nie płacą się powietrzem.
Ryszard milczał; wiedział on o inném źródle pieniężném, ale wymienić go nie chciał.
Skończywszy obiad, wyszli z restauracyi, droga wypadała im koło mieszkania Sawińskich. Przed domem stała ciemno‑granatowa kareta, z monogramem E. O., zaprzężona w złote folbluty, które znała cała Warszawa. Ręka Czerczy kurczowo ścisnęła ramię towarzysza.
— To ekwipaż prezesa! — zawołał Tomilski...
Zwrócił się do Ryszarda, ale nie mógł dojrzéć jego twarzy. Towarzysz jego patrzył w okna pierwszego piętra, w których zaczynały zapalać się światła; można było rozeznać zielonawy blask lamp przyćmionych w buduarze.
Szli w milczeniu przez ludne ulice, jasne, jakby w dzień, od świateł gazowych, bijących z okien sklepów i padających na biel śniegu. W powierzu wisiała mgła mroźna, złożona z miryad lodowych igiełek; mgła ta żółtym nimbem otaczała latarnie. Wśród dźwięku dzwonków pędzących sanek, odznaczał się kiedy niekiedy głośny dzwon tramwayów, a wysokie błękitne, zielone i czerwone światła, przesuwały się, gorejąc, po nad latarniami powozów, niby olbrzymie szafiry, szmaragdy, rubiny.