ślała. Względnie do téj sprawy, jak i wielu innych, zachowywała dyplomatyczne milczenie.
Po tygodniu mniéj więcej prezes przyjechał tryumfujący.
— A co? nie mówiłem? — zawołał — że spółka z panią przyniesie mi szczęście? Rezultat przenosi oczekiwanie: ja zarobiłem pół miliona, a oto skromna cząstka pani.
Położył na stole pugilares z błękitnego atłasu, pełen wartościowych papierów.
Marcela zarumieniła się i zbladła. Przywyknie nia szlachetne, reszta dumy, kazały jéj odrzucić te pieniądze, stanowiące niemal majątek — a potrzeba gorzka, nieubłagana potrzeba, nakazywała wziąć je. Od kilku dni już żyła z dnia na dzień kredytem jedynie, znosząc owe tysiączne szpilkowe ukłucia, pochodzące z braku. Zrozumiała téż szybko, iż wahać się nie może ani jednéj minuty, bo to zwiększyłoby doniosłość jéj porażki przez wykazanie świadomości. Opamiętała się, przywołała na usta zwykły, niedbały uśmiech.
— Więc to nie był żart? — wyrzekła.
— Nie żartuję nigdy w sprawach pieniężnych — odparł z powagą. — Odnoszę więc pani tę bagatelkę; piętnaście tysięcy rubli z jakimś ułamkiem... Jest tu wynotwanie.
— Wielki Boże! cóż ja z tém zrobię?