Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/216

Ta strona została skorygowana.
212
──────


— Jeśli mi pani pozwoli zaopiekować się swoją fortuną, znajdę dla niéj korzystne obroty.
Ucałował znowu jéj ręce, patrząc w oczy z tak namiętnym wyrazem, iż zasłoniła je powiekami.
— A teraz, kiedy jesteśmy bogaci — rzekł wesoło — róbmy projekta.
Uśmiechnęła się swym zagadkowym uśmiechem, a on mówił daléj:
— Przedewszystkiem, panno Marcelo — lubił wymawiać jéj imię — powinnaś myśléć o sobie, o swojém zdrowiu. Mizerniejesz, bledniesz, potrzeba ci pojechać pod cieplejsze niebo, gdzieś na wybrzeża włoskie.
A że był poetycznym, dodał:
— Do kraju, gdzie kwitnie cytryna, gdzie dojrzewają złote pomarańcze. Niedługo mam jechać do Wiednia; odwiózłbym panią, wybralibyśmy nad błękitem jeziora lub morza jaką cichą willę, skrytą wśród palm, magnolij, obwieszoną glicynią i bluszczem...
Słuchała go zachwycona, uniesiona samą myślą takiéj podróży z nim, zapominając o wszystkiém, co ich rozdzielało.
— Cóż powiedziałby świat! — zawołała, jakby nagle zbudzona do rzeczywistości.
— Alboż świat ma o tém wiedziéć koniecznie? — zapytał z filuternym uśmiechem. — Żyjesz pani tak od niego oddalona... Urządzimy to, skryjemy się