Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/218

Ta strona została skorygowana.
214
──────


Cóż, kiedy ta przepaść nęciła ją czarem... Spiewały w niéj syreny otchłani głosem namiętności, a serce wtórowało im szaloném biciem swojém.
Zamyślona, nie słyszała, jak Jadwinia weszła do pokoju.
— Ach! jaki śliczny pugilares — zawołała, spostrzegłszy go na otomance.
I zanim Marcela przeszkodzić jéj mogła, pochwyciła go i zajrzała do wnętrza. Z pugilaresu wypadło kilka tęczówek z charakterystycznym szelestem.
— Co to jest! — krzyknęła, patrząc na siostrę zdumionemi oczyma.
— Prezes odniósł mi znów jakąś należność — odparła niepewnym głosem Marcela.
— Znowu? — powtórzyła młodsza machinalnie.
W téj chwili fakt ten zajmował ją mniéj nierównie, niż wiadomość, z którą do siostry przybiegła.
— Ja właśnie miałam ci coś powiedziéć — mówiła.
To coś było dla niéj tak ważne, iż zapomniała szybko o pugilaresie i pieniądzach.
— Pan Gustaw przyjechał na święta.
Marcela do tego stopnia zamyśliła się o czém inném, iż potrzebowała chwili czasu, ażeby przypomniéć sobie, kto jest pan Gustaw. Wiadomość jednak przyniesioną przez siostrę przyjęła dość chłodno. Godziła się wprawdzie z musu na pracę i naukę Jadwisi, ale ta dziecinna miłość nie zachwycała jéj