W niedzielę Jadwinia od rana była pod bronią, obrawszy sobie stanowisko pod oknem, zkąd widziéć mogła wszystkich przechodzących ulicą. Co chwila biegła do przedpokoju, zwabiona najlżejszym szelestem, i dopiero, przekonawszy się, iż nikt dzwonka nie ruszył, powracała do okna.
Wszystko to jednak okazało się daremném. Napróżno usiłowała dobrze usposobić siostrę dla młodego technologa, nie skorzystał on z pozwolenia, nie przyszedł pozyskać z ust Marceli sankcyi dla swych uczuć i nadziei.
Nazajutz za to Jadwinia, idąc na lekcyę, spotkała go czytającego na ulicy. Chciała zrazu minąć go gniewnie lub przynajmniéj uczynić wymówkę, ale pierwsze spojrzenie gniew ten rozbroiło. Pan Gustaw wyglądał tak przygnębiony, jakby spotkało go wielkie nieszczęście, a oczy zdawały się nie dostrzegać otaczających przedmiotów, zapatrzone w jakieś mary, czy widziadła pełne grozy. Był blady jakby po bezsennéj nocy. Czekał widocznie na Jadwinię, bo widząc ją, podbiegł i złożył ręce, jak winowajca, błagający przebaczenia. Młoda dziewczyna zbliżyła się szybko.
— Cóż to się stało! — zawołała z niepokojem, bo wobec jego cierpienia, gniew jéj topniał, a przytém musiała zrozumiéć, że jakaś ważna przyczyna wstrzymała go wczoraj.