Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/222

Ta strona została skorygowana.
218
──────


Droga jéj wypadała przez Ogród Saski, który podczas słót wiosennych jest prawie zupełnie pusty. Szła więc ku niemu z Gustawem i zatrzymała się dopiero w najmniéj o téj porze uczęszczanéj ulicy. Tutaj mogli rozmawiać swobodnie. Dokoła panowała cisza, przerywana jedynie szumem wichru, kołyszącego wielkie bezlistne drzewa i krzykiem wron, okrążających ciężkim lotem ich szczyty.
— Mów pan teraz — zawołała, czekając próżno, aż pierwszy przerwie milczenie. — Cokolwiek się stało, ja o tém wiedziéć powinnam.
— Tak, pani o tém wiedziéć powinna — powtórzył jak echo.
Patrzyła wprost w oczy jego nakazująco, on zaś zrozumiał wreszcie, iż milczéć mu nie wolno, kiedy chodzi o nich oboje.
— Gdybyś miała matkę, panno Jadwigo!... — zawołał jeszcze składając rozpaczliwie ręce.
Chciał coś powiedziéć. Zdawał się szukać słów stosownych, ażeby się wytłumaczyć i nie mógł ich znaleść, bo zawołał:
— Jak ja to potrafię powiedziéć!
— Mów pan wprost — odparła, odnajdując nagle całą swą energię. — A jeśli to nowe nieszczęście, to wiesz pan przecie, iż zniosłam nie jedno... Co trzeba, znieść potrafię.
Oczy jéj zachodzące łzami, zadawały kłam od-