Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/223

Ta strona została skorygowana.
219
──────


wadze słów. Ale po chwili dodała nagle, jakby chcąc ułatwić mu trudne zadanie:
— Dlaczegóż pan nie przyszedłeś wczoraj?
— Dlaczego? Och! Boże, jakże ja to wypowiem.
Stał teraz z oczyma wlepionemi w ziemię niepewny i złamany, z tak serdeczném zakłopotaniem, że zaczął zwracać uwagę przechodniów. Jadwinia spostrzegła to i pociągnęła go za sobą. Szedł machinalnie przez ulicę, pełną w téj chwili ludzi, spieszących do swoich zatrudnień. Nie było to miejsce stosowne do dłuższéj poważnéj rozmowy.
— Matki mojéj nie pamiętam, ale siostra zastępowała mi jéj miejsce.
Płomień oburzenia mignął w jego wzroku.
— To wcale co innego — zawołał namiętnie — a twoja siostra... twoja siostra nie jest tém, czém być powinna.
Wypowiedział te słowa gwałtownie, jakby wraz z niemi zrzucił część ciężaru, tłoczącego mu piersi.
— Marcela — powtórzyła zwolna Jadwinia — nie jest tém, czém być powinna? Co pan powiedziałeś?
— To tylko, co jest głośném w całéj Warszawie. Och! gdybym ja mógł temu nie wierzyć! Ja wierzyć nie chciałem. Bóg widzi nie chciałem. Szedłem do was wczoraj, odrzucając wszystko, com usłyszał...
— I czemuż pan nie przyszedłéś?
— Niestety, spóźniłem się trochę, ale przecież