nie chodziło o godzinę; nie sądziłem, żeby chodziło... Właśnie doszedłem do domu; w którym mieszkacie, kiedy zajechała przed niego kareta. Zajechała, jak zajeżdża codzień. Choćbym nie chciał słyszeć, słyszéć musiałem to, co mówiono wokoło. Uśmiechał się stróż kamieniczny, zdejmując pokornie czapkę, uśmiechali się posłańcy, czekający w bramie, zdaje mi się uśmiechał się każdy przechodzień, co, rzuciwszy okiem na wysiadającego mężczyznę, machinalnie potém podnosił wzrok na okna pierwszego piętra.
— To był prezes!
— Tak, to był prezes Olbrowicz, znany ze swoich milionów, rozrzutności i czułego serca. Prezes Olbrowicz, który codziennie odwiedza twoją siostrę, panno Jadwigo, a jak wieść niesie...
Powiedział bardzo wiele, a jednak zatrzymał się, nie śmiejąc dokończyć.
Ale ona nie należała do tych, które cofają się przed jakimbądź rezultatem.
— Mówże pan wszystko! — zawołała.
— Panno Jadwigo, to nie ja powiadam, to świat.
— Ja chcę wiedziéć, co świat mówi.
— A więc mówi on, że panna Marcela utrzymuje się z pieniędzy prezesa.
Wymówił to zaledwie dosłyszalnym głosem, nie mając odwagi spojrzéć w oczy Jadwini.
Słowa te uderzyły ją prosto w serce. Przypo-