Słuchała go, jak młodość słucha słów nadziei. Serce rwało się do niéj, uśmiechały usta; ale tymczasem obecność ciążyła na niéj, jak zmora, a zbladłe usta szeptały:
— Boże mój! Boże! co ja mam począć?
Zwolna, jak dwoje dzieci, zaczęli mówić z sobą o téj bliższéj przyszłości, któréj on nie mógł dla niéj lżejszą uczynić, a która nie mogła pozostać taką, jak dotąd. On coś doradzał, o coś prosił; ona wahała się, broniła, płakała nawet; potem długo coś bardzo mówili z sobą spokojniéj aż rozstali się wreszcie.
Kiedy dnia tego Jadwinia powróciła z lekcyi do domu, była szczególnie roztargniona; w kapeluszu i okryciu siadła w swoim pokoju na pierwszém krześle, jakie spotkała, i tak pozostała czas długi, zapominając o rozebraniu się, nie czując gorąca; wodziła wzrokiem po wszystkich sprzętach z wyrazem smutku.
Dopiero, kiedy weszła Marcela, powstała zwolna i rozbierać się zaczęła. Teraz nie spuszczała ona oka z siostry, jak gdyby widziała ją pierwszy raz po długiém oddaleniu, i dostrzegła rzeczy, które dotąd uchodziły jéj uwagi. Twarz Marceli miała tę łunę blasków, ten ogień, błyszczący w oczach, przebijający w uśmiechu, w żywszéj purpurze ust, w śnieżystéj białości skroni, który jest świadectwem serca. Marcela kochała — mówiła to każda błękitna żyłka na