Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/229

Ta strona została skorygowana.
225
──────


znały rękę prezesa. Sposób jego dzwonienia pewny, śmiały, gwałtowny, zdawał się świadczyć, że ma prawo wchodzić do tego domu, że pilno mu wejść, ale wie także, że jest oczekiwany. Gorący rumieniec wybił na twarz Jadwini. Odgłos tego dzwonka zdawał się jéj obelgą; podniosła niespokojne oczy na Marcelę; ale ona jéj nie odczuwała, przeciwnie: uradowana biegła do buduaru, by prędzéj spotkać gościa. W pośpiechu nawet swoim pozostawiła drzwi niedomknięte i Jadwinia mogła dosłyszéć śmiech radosny, którym go witała, pocałunki, które składał na jéj rękach. Nie krępował się, nie miał potrzeby się krępować. Alboż on tu nie był panem? Wszystko, co posiadali, było z jego wspaniałomyślności; chleb, co je karmił, jemu zawdzięczano. Pochwyciło ją uczucie niewypowiedzianéj goryczy i samotności, jakiego nie doznała nawet po śmierci ojca. Śmierć jest nieszczęściem tylko. Mogła powiedzieć każdemu, w jaki sposób straciła ojca; ale dziś, tracąc siostrę, czuła na ustach straszliwą pieczęć — hańby. Hańby! to niewymówione słowo ciążyło na niéj jak zmora. Więc aż do tego przyszło!
W buduarze tymczasem wrzała rozmowa, przeplatana długiemi chwilami milczenia. Oni także zajmowali się przyszłością. Ale jaką ta przyszłość być mogła? Jadwinia ukryła palącą twarz w dłonie. Byłaby chciała nie wiedziéć tego, co wiedziała, nie słyszéć głosu miękkiego, przenikliwego, pewnego