Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/230

Ta strona została skorygowana.
226
──────


siebie, tego głosu nienawistnego człowieka, który dochodził ją z drugiego pokoju. Układała coś stanowczego w swéj główce, gdy usłyszała powracającego brata.
Stanisław, wbrew zwyczajowi, przyszedł wcześniéj. Minioną noc spędził na kartach, a teraz chciało mu się spać szalenie; ziewnął więc przeciągle. Nie był on wcale w usposobieniu do rozmowy.
— Czego chcesz? nie przeszkadzaj mi! — wyrzekł niechętnie. Ale ona nie zważała na to. Nie przyszło jéj na myśl używać z bratem dyplomacyi lub czekać na chwilę, do rozmowy stosowną.
— Właśnie przeszkadzać ci muszę — odparła — chodzi o rzecz ważną.
Otworzył oczy, przetarł je i czekał nie zachęcając jéj niczém.
Ona téż zachęcenia nie czekała. Usiadła w głowach jego na fotelu i wyrzekła:
— Prezes jest znowu u Marceli.
— Wiem, wiem; tak, jak codzień o téj godzinie. Przecież nie budzisz mnie dlatego, żeby mi o tém powiedziéć.
— Owszem dlatego! Czy nie uważasz, iż prezes jest tutaj za częstym gościem, skoro ludzie zaczynają o tém źle mówić?
— Jakto! kto śmiał ci to powtórzyć? — zawołał, siadając i patrząc na nią bacznie.
— Tu nie chodzi o to, kto powtórzył — wyrze-