Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/231

Ta strona została skorygowana.
227
──────


kła zarumieniona — ale o to, że, widząc codzień karetę prezesa przed naszém mieszkaniem, zwrócono na to uwagę.
— Moja kochana, gadać ludziom nikt nie zabroni. Masz mi też czém głowę zawracać!
Położył się napowrót, ale czoło jego było zmarszczone; sen go odbiegł.
Po chwili spytał znowu:
— Któż u dyabła mógł mówić ci podobne rzeczy!
Milczała, a potém wyrzekła znowu:
— Dlaczego te gadania ludzkie mają miéć podstawę? Stasiu, tyś powinien się w to wmieszać.
— Oszalałaś! — zawołał. — Ja, ja miałbym?... Prawdziwie nie pojmuję, co ci do głowy przychodzi. Prezes jest moim zwierzchnikiem, trzyma w ręku los nas wszystkich. Ot! ludzie zazdroszczą nam i dlatego wymyślają nie wiedziéć co. Proszę cię raz na zawsze, daj mi pokój z podobnemi głupstwami.
— Ty to masz za głupstwo! — zawołała gorączkowo. — Ha! w takim razie, niech Bóg zmiłuje się nademną. — Załamała ręce nad głową z wyrazem rozpaczy i wyszła.
Usiadła na sofie w pokoju sypialnym, w którym nie paliło się światło i zostawała tam bardzo długo, dopóki Marcela nie przyszła spać się położyć.
Przechodząc koło siostry, dostrzegła oczy jéj błyszczące wlepione w siebie i pochyliła się nad nią.
— Co tobie, mała? czy cię co boli?