Jadwinia nie odpowiedziała; patrzyła ciągłe na Marcelę z niewypowiedzianym żalem.
To zaniepokoiło starszą siostrę, dotknęła jéj twarzy; była paląca, a pulsa w skroniach uderzały gwałtownie.
— Doprawdy, ty masz gorączkę, Jadwiniu! — zawołała.
— Nie! — odparła krótko.
— Powiedz mi, co ci jest? — nalegała Marcela, przesuwając aksamitną rękę po jéj czole.
Ale przed chwilą Jadwinia widziała usta prezesa na téj ręce; odepchnęła ją w milczeniu.
— Siostrzyczko — szepnęła Marcela, nie pojmując tego ruchu — powiedz mi, co ci dolega?
Gdy to mówiła, oczy jéj jaśniały nad nią, jak dwie szafirowe gwiazdy pełne serdecznéj troskliwości.
W téj chwili powróciła do pamięci Jadwini cała przeszłość, lata dzieciństwa spędzone pod opiekuńczemi skrzydłami starszéj siostry... I cały jéj żal stopił się nagle w potrzebę uścisku. Zarzuciła jéj obie ręce na szyję i wybuchnęła łzami, a wśród łkań wstrząsających nią, powtarzała:
— Oh! Marcelko! Marcelko! Marcelko!
Pragnęła, lecz niemogła wypowiedziéć nic więcéj. Słowa cisnęły się jéj na usta i przemieniały we łkania. Chciała zapytać, dlaczego przyjmowała dobrodziejstwa prezesa? dlaczego przyjmowała jego samego? poniewierała dobrą sławę swoją? Ale