mi firankami, uniemożliwiającemi zupełnie niedyskretne spojrzenia.
Jeśli takie były środki obronne przeciw zewnętrznemu nieprzyjacielowi, wnętrze niemniéj było strzeżone. Baczny umysł panny Praksedy śledził to wszystko, co mogło dać powód do jakiéjkolwiek nieprzyzwoitéj myśli. Na ścianach nie było ani obrazów, ani oleodruków, ani sztychów; jedyną ozdobę saloniku stanowiły stare fotografie rodziców, krewnych i znajomych płci żeńskiéj, które tworzyły systematycznie na ścianie ułożone ostrokąty z dwóch stron małego zwierciadła, wiszącego nad kanapą.
Z literaturą panny Obrańskie nie miały nic wspólnego, bo téż w dzisiejszych czasach i książki i pisma peryodyczne zapominają o względach przyzwoitości; z tego powodu panna Prakseda, która nawet wyrzuciła z mieszkania, jako rzecz gorszącą, klatkę z kanarkami, nie mogła ścierpiéć nawet żadnego z kuryerów. Lękała się przytém, by na marginesach nie było jakich przypisków, skreślonych sympatycznym atramentem; lękała się ogłoszeń, lękała korespondencyj prywatnych, a nadewszystko tego, co pomiędzy wierszami mieścić się może. Wolała więc wyrzec się wiadomości bieżących, niż narażać swój dom na zgorszenie, zwłaszcza, że nigdy w zupełności nie dowierzała swéj siostrze.
Lucyna wprawdzie słuchała ją we wszystkiém