Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/251

Ta strona została skorygowana.
247
──────


— Głowa mnie boli, jeśćbym nie mogła — wyjąkała.
Nie kłamała wcale: nerwowa jéj natura była rozstrojona do najwyższego stopnia. Zasunęła firankę od alkowy i rzuciła się na łóżko, tłumiąc łkania w poduszce.
Panna Prakseda popatrzyła na nią przez chwilę, potém ściągnęła brwi z niezadowolenia i rzekła do siostry:
— Tak się rozpacza tylko za kochankiem. To jakaś zbytnica; całe życie widać trawiła na strojeniu się, i do tego nic jéj nie smakuje. Do bażantów chyba i ciast przywykła. Ot narobiłyśmy sobie z tą dziewczyną biedy; trzeba się pilnować.
I pilnowała się téż, pilnowała. W nocy nieraz podnosiła się z posłania i obchodziła mieszkanie, oglądając drzwi, okna, firanki, czy przez nie jakieś sygnały dawane nie były, a nazajutrz od rana usiadła w oknie od dziedzińca i przypatrywała się ruchowi lokatorów, bo podejrzewała, że wśród nich spostrzeże jakąś twarz nową.
Kamienica zachowała swój zwykły pozór: kucharki biegły z koszykami do miasta, czasem zatrzymywały się i rozprawiały pomiędzy sobą. Potém lokatorka z pierwszego piętra szła z wielką książką od nabożeństwa do kościoła; potém po jednemu mężczyźni zaczęli wychodzić do zajęć i biur rozmaitych. Wprzód jeszcze szwaczka z magazynu, mieszkająca