Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/253

Ta strona została skorygowana.
249
──────


szłość, co się jéj wydawała tak łatwą i świetną w chwili, gdy przystępowała do pracy, teraz zbladła, zmroczyła się i wyglądała, jak zwykła szara, ciężka robotnicza dola.
Nie mówiła o tém z nikim, nawet z panem Gustawem. Miał on dość własnych kłopotów, a przytém prosił ją tak bardzo, by wytrwała rok tylko, rok jeden, iż pragnęła pokazać mu dowodnie, że radę sobie dać potrafi.
Jak tu przecież dać sobie radę przez rok cały? To stokroć łatwiéj powiedzieć, niż uskutecznić! Nad tym problematem łamała sobie głowę dnie i noce.
W kilka dni po jéj przybyciu na Białą ulicę przypadła niedziela; rano wszystkie trzy poszły do kościoła, nieznanego dotąd Jadwini, na Lesznie. Była to dzielnica tak oddalona od eleganckiéj Warszawy, do któréj należała dawniéj, iż mogła pomyśleć, że znajduje się gdzieś na głębokiéj prowincyi. Nie spotkała tu nikogo ze znajomych, ani nawet jednéj z tych twarzy, znanych choćby z widzenia. Panny Obrańskie nie odstępowały jéj na krok jeden, uważając widać niedzielę za dzień szczególniéj niebezpieczny; szły z domu, pomieściwszy ją pomiędzy sobą, niby żołnierze, przeprowadzający aresztanta. W kościele usiadły w ławce w tym samym szyku, a bystre oczy Praksedy raz wraz odbiegały od kart staréj książki do nabożeństwa, by zwracać się na obecnych i baczyć, czy kto nie przypatruje się jéj