Najdystyngowańszą osobą w całem towarzystwie była właścicielka maleńkiéj i nieco odłużonéj kamienicy, panna Aurelia, która z tego powodu doznawała szczególnych oznak poważania: siadała zwykle na kanapie, opierała się plecami na haftowanéj poduszce, dostawała najpiękniéj udany kożuszek i największą filiżankę. Była to tłusta blondynka, mało rozwinięta, lat około pięćdziesięciu, przejęta własną gognością. Uważała za rzecz właściwą, by oddawano jéj pierwszeństwo, przyjmowała je, jako sobie należne, obchodząc się ze zgromadzonemi, jak łaskawa władczyni. Życie jéj upływało na śledzeniu swych lokatorów, plotkach, turbacyach o komorne, a wreszcie przyjemnościach gastronomicznych, które snąć zaokrągliły jéj policzki i obdarzały ją szeroko zwisającym się podbródkiem. Dopełniały zgromadzenia dwie wspólniczki: panna Aniela i panna Józefa, prowadzące razem zakład introligatorski. Tych znów myśl zwróconą była jedynie na konkurencyę, jaką im czynią mężczyźni, widziały ją wszędzie i tak się przyzwyczaiły do stanu wojennego, iż we wszystkiém występowały obronnie, odpierając nieustannie urojone najczęściéj napaści. Narzekały przytém ciągle — więc można było sądzić, że przedsiębiorstwo ich idzie najgorzéj, przynosi im straty zamiast zysków. Jednak prowadziły je wytrwale, skarżąc się i żyjąc przytem nieźle.