Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/273

Ta strona została skorygowana.
269
──────


się nagle, a w biurze bawił tyle tylko czasu, ile tego konieczność wymagała.
Nietylko wieczory spędzał teraz u Marceli, ale od czasu wydalenia się Jadwini znajdował zwykle w południe jeszcze jaką wolną chwilę, ażeby powiedziéć jéj dzieńdobry, przerwać samotność.
Ona zwykle przyjmowała go z rumieńcem na twarzy, a łzy nawet, jakie wylewała za siostrą, osychały na jego widok i zmieniały się w uśmiech.
Ale w dniu, w którym się zdarzyło owo podwójne spotkanie Marceli z Ożycką i Kalicką, prezes zastał ją tak pogrążoną w rozpaczy, iż nawet jego wejście nie rozchmurzyło jéj czoła, nie zabarwiło bladéj twarzy.
— Stało się, co stać się musiało — pomyślał.
Siedziała z głową pochyloną i wyciągnęła do niego rękę, jak rozbitek tonący do tego, co mu ratunek podać może. Łagodna jéj natura cierpiała, ale nie miała żalu do sprawcy cierpień.
— Och! — zawołała — Jadwinia miała słuszność, że dom ten porzuciła; zrozumiałam to aż nadto dobrze!
Prezes milczał, wziął tylko jéj ręce i tulił do ust.
— Odnajdziemy ją — wyrzekł wreszcie — rozesłałem zapytania na wszystkie strony.
— Nie — szepnęła gorączkowo Marcela. — Ona tu wrócić nie powinna. Świat jest za nadto zły. W jego oczach ja jestem zgubioną.