Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/274

Ta strona została skorygowana.
270
──────


Wypowiedziała te słowa szukając u niego opieki i obrony.
— Tak jest — pochwycił, trzymając ciągle w swoich jéj ręce. — Świat jest zły, jest niesprawiedliwy, ale tylko dla tych, którzy go się lękają, którzy drżą przed jego wyrokiem. Natomiast schyla głowę przed tymi, co mają odwagę śmiało stawić mu czoło, rzucić mu rękawicę i wyzwać przesądy jego do walki.
— Jakto! — spytała, nie rozumiejąc go dobrze.
— Świat, jak wszystko, co podłe, depce pokornych, a szanuje silnych. Czy sądzisz pani, że te kobiety co śmieją odwracać się od ciebie, uczyniłyby to, gdybyś szła wsparta na mojém ramieniu? Czy sądzisz, że ja obronić cię nie potrafię?
Źrenice jéj zapaliły się nagłą nadzieją.
— Och! — zawołała — potrafisz gdy tylko zechcesz.
— A więc nie płacz — szepnął obejmując lekko jéj kibić — zaufaj mi; wiesz, jak cię kocham.
Skłoniła głowę na jego ramię ze spojrzeniem konającéj łani, na ustach jéj wykwitł uśmiech szczęścia.
— I oddasz, mi ster swego losu? — pytał namiętnie.
— Och! tak! — szepnęła.
Była w jego rękach złamana, nieszczęśliwa, kochająca; pochylił się ku jéj ustom i złożył na nich pierwszy pocałunek. Nie miała siły go odtrącić.