Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/275

Ta strona została skorygowana.
271
──────


Przymknęła oczy i zarzuciła mu ramiona na szyję, jak dziecię rozżalone, szukające obrony.
Nie dał on jéj żadnéj wyraźnéj obietnicy, ale ona chciała ją widziéć w jego słowach. Chciała wierzyć, że on uczyni z niéj swoją żonę, że postawi ją wysoko w oczach tego potępiającego świata.
Od téj chwili mniéj myślała o Jadwini, mniéj nagliła by, ją szukano. Czuła, iż pomiędzy nią a siostrą była teraz zapora, któréj nic już usunąć nie mogło.
Stało się znowu, co stać musiało.
A tymczasem życie Jadwini wlokło się jednostajnym torem, coraz cięższe, coraz trudniejsze do zniesienia. Rano szła do pracowni i pozostawała tam dzień cały, a że panny Obrańskie nie mogły dla lokatorki zmienić trybu życia, jadła obiad odgrzewany, lub nie jadła go wcale. Wiosna i zmienna jéj pogoda źle na nią działała. Jadwinia całe życie była delikatna, a przytém przyzwyczajona do wygód i starań, których jéj na raz zabrakło. Marcela zawsze otaczała ją troskliwością niezmierną. W dni słotne nie pozwalała jéj wychodzić, lub, jeśli wyjść musiała, pilnowała, by ubrała się ciepło. Jeśli zaś zmokła lub przeziębia, kazała jéj zaraz przyrządzać gorącéj herbaty, baczyła na najlżejsze cierpienie i starała się je usuwać.
Jadwinia nigdy nie potrzebowała myśléć sama o sobie — a teraz nie dbał o nią nikt. Raz po dniu marcowéj zawiei obudziła się z mocnym kaszlem;