Z powodu tego kaszlu, nie była nawet na niedzielnéj kawie u pani Sieleszowéj, ani u panny Aurelii, która o nią łaskawie zapytywała; bo gdy przyszła niedziela i niepotrzebowała koniecznie dźwigać się do roboty, odpoczywała z rozkoszą, i gdy panny Obrańskie szły do swoich przyjaciółek, ona, rozciągnięta na łóżku, mogła przynajmniéj marzyć swobodnie.
Chociaż zgorączkowana, zbolała, osłabiona, czuła w sercu napływ nadziei, a w myśli jéj, na przekór chorobie, gościły same radosne obrazy.
Wyobrażała sobie powrót Gustawa i ten dzień szczęśliwy, kiedy wsparta na jego ramieniu opuści na zawsze ten smutny, ponury dom, te zacieśnione horyzonty, spojrzy pełnemi oczyma w błękit, w światło, będzie się w nie mogła wpatrywać swobodnie. Nietylko nie wątpiła, że to nastąpi wkrótce, ale nie przypuszczała przeszkód, ani trudności żadnych.
Przyszłość rozwijała się w jéj myśli, niby wstęga złocista, pełna cichych radości, ukochania, szczęścia.
Wśród tych marzeń widziała także Marcelę, ale Marcelę bez skaz i błędów — Marcelę taką, jaką była niegdyś. Bo, rzecz dziwna, im cięższą była rzeczywistość, tém więcéj wolnym od troski wydawał się dzień jutrzejszy. Zapominała nawet, że były rzeczy niepowrotne, których nic z życia usunąć nie mogło; wszystko bez wyjątku było w jéj oczach łatwém