Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/279

Ta strona została skorygowana.
275
──────


— To wówczas do nas powrócisz — wyrzekła — teraz trzeba się leczyć.
Powtarzano jéj to w pracowni.
— Ależ ja wcale chorą nie jestem — odpowiadała, dziwiąc się tym radom — jestem tylko trochę osłabiona...
Choroba przecież nurtowała ją i rozwijała się z przerażającą szybkością i, zanim ten miesiąc, po którym wyprowadzić się miała od panien Obrańskich, upłynął, raz, gdy powracała z pracowni, zrobiło jéj się słabo, oparła się o ścianę domu i czekała chwilę usiłując daremnie dech złapać. Uczuła nagle gorącą fale, wzbierającą w jéj piersi, zakaszlała, krew strumieniem rzuciła się jéj z ust i padła bez zmysłów na bruk uliczny. Gdy otworzyła oczy, nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest, ani co się z nią działo. Nie miała siły się poruszyć, a świat zewnętrzny przedstawiał się jéj, jakby w jakiejś mgle niewyraźnej, wśród któréj majaczyły jéj miejsca i postacie nieznane. Nad sobą widziała jakąś łagodną twarz kobiecą, objętą białym sztywnym kornetem.
W téj chwili usłyszała jakieś kroki i ktoś stojący przy jéj łóżku zawołał:
— Czy być może? to panna Jadwiga!
Głos ten słyszała kiedyś. Chciała spojrzéć, kto wymówił jéj imię, z wysileniem obróciła głowę i poznała młodego doktora, który niegdyś był częstym gościem w ich domu.