Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/280

Ta strona została skorygowana.
276
──────


Chciała coś powiedziéć, ale nie miała siły, a przytém dano jéj wymowny znak milczenia, kładąc palec na ustach.
Dziwnym fenomenem, twarz młodego doktora obudziła w niéj cały szereg myśli, z których wykluczone były ostatnie tygodnie życia, panny Obrańskie i wszystko, co się z niemi wiązało. Pamiętała tylko dom rodzicielski, Marcelę, pod któréj opiekę dostać się pragnęła.
Tam téż młody lekarz dał znać natychmiast o tém, co się stało. Wiadomość ta spadła na Marcelę w chwili, gdy w jéj miękkiém sercu nowe wrażenia zacierały boleść, sprawioną ucieczką siostry. Oswajała się ze swojém położeniem, robiła przygotowania do podróży, którą miała odbyć z prezesem, marząc ciągle o tém, że jego żoną zostanie.
Wieść o chorobie Jadwini spadła na nią niby uderzenie gromu, a gdy siostrę przeniesiono ze szpitala i położono na jéj łóżku w sypialni, stanęła nad niém półmartwa z boleści.
Lekarz zrozumiał odrazu, iż nie było żadnéj nadziei, i dał to jasno poznać Marceli. Choroba oddawna nurtowała ten młody organizm, a dziś rozpoczęła się już praca, niczém niepowstrzymana, śmierci.
Marcela sprowadzała najbieglejszych lekarzy. Jak często bywa w przedostatnich chwilach, choroba nadała Jadwini piękność złowrogą. Oczy powiększyły