sobie uśmiechem: „umiał się podobać” — jakby tém słowem zamykał usta wszelkim przedstawieniom.
Przedstawień nikt nie robił; małżeństwo to obchodziło tylko wielbicieli Marceli, bliższych przyjaciół Sawińskich, lub Czerczy. Do tych ostatnich należał Tomilski, który znał dobrze Ryszarda. Razem chodzili na prawo, razem je ukończyli. Znał zamiary, położenie swego kolegi, i wieść o jego małżeństwie przejęła go zdziwieniem. Nie chciał jéj wierzyć.
— Czy to prawda, Ryszardzie? — zapytał, spotkawszy go w izbie obrończéj i odciągając na bok.
Mógł nie pytać; odpowiedź leżała na wyrazistéj twarzy młodego prawnika, w uśmiechu tryumfu, który okalał mu usta, w blasku, który promieniał mu z oka. Sama jego powierzchowność starczyła za usprawiedliwienie Marceli. Czercza nie był pierwszym lepszym, znać to było z pierwszego wejrzenia. Naczelnym rysem jego postaci była energia. Czoło szerokie, rozwinięte, świadczyło o bogactwie inteligencyi, czarne włosy, krótko przystrzyżone, uwydatniała szlachetny kontur głowy. Po nad nosem prostym, silnie osadzonym, zbiegały się brwi ciemną linią, nadając ostry wyraz całej fizyognomii w chwilach, gdy nie rozjaśniał ich uśmiech. Oczy były bystre, śmiałe, przenikliwe, grały w nich barwy różne, w ciemności źrenice te świeciły, jak oczy wilka, w promieniach dnia nabierały oranżowych