Chodziła po pokoju coraz prędzéj, jak to czynić zwykła w chwilach nadzwyczajnego wzburzenia, przyciskając konwulsyjnie załamane dłonie do czoła i powtarzając jak szalona, monotonnym głosem:
— Nie zniosę! nie zniosę! nie zniosę!
Prezes nie wiedział co ma począć. Scen podobnych, szczerych i udanych, widział w swém życiu wiele, kończyły się one zwykłe potokami łez, które on był w obowiązku osuszyć pocałunkami, do pocałunków dodając bądź jaką brylantową bransoletę, bądź sznur pereł, bądź pewną liczbę tęczowych papierków, stosownie do okoliczności i osoby. Marcela nie mogła różnić się w zupełności od innych kobiet; oczekiwał więc chwili, w któréj rozpacz zacznie topić się we łzy. Ale oczekiwał na próżno. Ona powtarzała ciągle to samo. Raz jeszcze zbliżyła się do niego, raz jeszcze spojrzała w oczy.
— Eustachy! — zawołała — przysięgam ci, że tego nie zniosę.
Zrobił gest rozpaczy, jakby na świadectwo, że jest tutaj bezsilny. Scena ta, przewidywana może, męczyła go nad wyraz. Pragnął pocieszyć Marcelę jak najprędzéj, byle pocieszyć się dała.
— Więc nie! — szepnęła jeszcze, sama do siebie, jakby opanowała ją myśl nowa.
I zanim prezes mógł zrozumiéć, co robi, jak strzała pobiegła na balkon, przechyliła się po za ka-