Kochali się oboje więcéj, niż to przyznać chcieli. Dwie te natury dopełniały się wzajem.
— Tém gorzéj — zawołał wcale nie rozbrojony Tomilski. — Ty i Marcela! Ty szermierz życia, znający jego zasadzki, bagna, rozdroża; ona — istota cieplarniana.
— Kocham ją taką, jaką jest, z jéj przymiotami, przywarami, z czém chcesz wreszcie. Miłość moja nie jest dogmatycznie wyrozumowana, jest może nierozumną, wszystko mi jedno. Los czyni ją możliwą, sprzeczać się z nim przecież nie będę. Za kilka dni nasze zaręczyny. Jesteś zaproszony.
— I ja, i pół Warszawy co najmniéj.
— Sawiński daje tym sposobem dowód znajomości ludzi. Zięć, zaprezentowany wśród świetnego balu, inaczéj wygląda, niż ten, któremu się córkę przyrzeka, jakby w tajemnicy, w szczupłém kółku rodzinném. Zapewne marzył on dla Marceli o inném małżeństwie, ale skoro te marzenia się nie spełniły, chce podnieść rzeczywistość do ich wysokości.
— I ty, Ryszardzie, miałbyś tego potrzebować?
— W twoich oczach nie, ale świat nie wié nawet o mojém istnieniu; cyfry nieznane nie mogą miéć żadnego znaczenia, dopóki jakimbądź sposobem nie staną się widzialnemi. Sawiński ułatwi mi drogę; rozumié, że dziś jest to nasz wspólny interes. Bądź pewny, że jeśli człowiek dochodzi szybko do zamierzonego celu, czy to będzie majątek, sława, zaszczyty —