warzystwa popierania przemysłu krajowego, ale w tych okolicznościach trudno było wymagać, by zadowolnił się tém, co kraj dać może. To dobre dla zwykłych biedaków, rachujących się z każdym groszem; on tego czynić nie potrzebował — on, któremu nieraz jedna wygrana sprawa przynosiła krocie.
Nie dziw więc, iż w dzień uroczysty cały apartament przedstawiał czarujący widok. Z oświetlenia salonu wykluczono lampy. Gorzał on mnóstwem świec, osadzonych w olbrzymi żyrandol ze szkła weneckiego, w takież świeczniki, gęsto przybite do ścian, a wielkie starożytne bronzowe kandelabry, ustawione w rogach salonu wśród klombów zieleni, dźwigały w górę całe snopy światła. Zębate wachlarze palm, wązkie pierzaste cykasy, kwadratowe wycięte liście filodendronów, mieszały się z lśniącą zielenią kwitnących kamelij i odbijały ostro na białych tapetach. Przejmująca woń hyacentów i fijołków unosiła się w powietrzu, snopy światła słały na posadzkę, łamały w szklanych liściach żyrandolów, odbijały w zwierciadłach. Salon, jak zaczarowany pałac dobréj wieszczki, zdawał się oczekiwać strojnego tłumu, który miał go za chwilę zapełnić.
Czasem tylko jeden z licznego zastępu lokajów we fraku i białym krawacie przesunął się do dalszych pokoi, poprawił lub przyniósł coś jeszcze.
Przez drzwi otwarte na roścież, widać było bu-