duar Marceli, obwieszony błękitno‑zielonawemi draperyami, z takiemiż lampami, które, ukryte wśród kwiatów, czyniły go podobnym do tajemniczego przybytku ondyn, oblanego blaskiem księżyca.
Ruch cały skupiał się w dalszych pokojach. W jadalni kończono strojenie stołu, zastawionego w podkowę. Po rogach, w starych francuzkich majolikach, stały olbrzymie bukiety żywych kwiatów. Piramidy z kryształu i srebra dźwigały najwyszukańsze owoce i cukry. W rżniętych pryzmatach szkieł czeskich łamało się światło i rzucało tęczowe promienie na misterne desenie obrusu. Bronzy i srebra, umiejętnie rozstawione, połyskiwały nakształt starożytnych zwierciadeł, odbijając globy płonących lamp. Kolorowe kieliszki do win rozmaitych, dodawały do téj wesołéj harmonii nutę poważną, przypominały kolorem szyby świątyń gotyckich i kładły gdzie‑niegdzie wśród tęcz pryzmatycznych na śnieżnéj białości obrusu, na talerzach z saskiéj porcelany, malowanych w kwiaty i amorki, swe bursztynowe i rubinowe barwy.
Bohaterka dnia, Marcela, w blado‑różowéj sukni, naszytej dżetowemi perłami, mieniącemi się w różne kolory, przywodziła na myśl zorzę poranną. Jasnozłote włosy, bez żadnej przymieszki pudru, upięte wysoko, odsłaniały klasyczne zarysy szyi i drobne ucho, w którém rzucały ognie wielkie brylanty kolczyków. Blade róże, wpięte we włosy, zwieszały swe pączki