— A toż co! — szepnął Sawiński, dając napróżno znaki, by muzyka ucichła.
Ale nie łatwo było dać się usłyszéć wśród tłumu i gwaru. Wszyscy ruszali się od stołu. Mówca pozostał z oracyą, przygotowaną od dni kilku, niezadowolony, pomimo podziękowań Sawińskiego i narzeczonych.
— Któż dał znak rozpoczęcia tańców? — spytał gospodarz domu Stanisława, który nawet wśród ogólnego rozochocenia nie stracił swéj chłodnéj, urzędowéj miny.
— Doprawdy nie wiem. Czekałem na rozkaz ojca.
W téj chwili przesuwała się przy drzwiach salonu młodziutka para, Jadwisia w objęciu jakiegoś tancerza. Jéj sukienka różowa fruwała tylko wokoło nóżek, wykonywających szybkie obroty. Fruwały wstążki i kwiaty, fruwały jasne pukle włosów; a fijołkowe oczy błyszczały radością. Tancerz jéj, wysmukły, zręczny, młody, jak ona, ze złocistym puszkiem, wysypującym mu się około ust malinowych, unosił ją i przyciskał do siebie instyktownym ruchem, jakby zapomniał o reszcie świata.
Tworzyli oni oboje rodzaj wdzięcznéj zawieruchy wirującéj po wielkim salonie.
— Zdaję mi się — szepnęła z uśmiechem Marcela, wskazując na siostrę — że to jest winowajczyni.
Właśnie w téj chwili muzyka umilkła, zrozumiawszy nakoniec dawane jéj sygnały. Jadwisia ze swym