znajomymi, sposób okazania tanim kosztem swego współczucia i przepędzenia kilku godzin.
Przed karawanem, którego czarne sukno pokropione było srebrnemi gwiazdami, przed szeregiem księży, postępujących zwolna, niesiono wieńce od kolegów zmarłego, od przyjaciół, od rodziny, a białe wstęgi i zieleń liści odbijały na czarnych ubiorach tych, co je nieśli w urzędowém milczeniu. Za trumną, jak zwykle, szła rodzina w czarnych krepach i oznakach grubéj żałoby. Rodzinę tę składały tylko dzieci zmarłego. Sawiński nie miał tu żadnych krewnych. Ryszard podawał ramię narzeczonéj, Stanisław prowadził Jadwinię. Zwykła jego apatyczna powaga, zwykła bladość nocy bezsennych nadawała mu pozór, odpowiedni tej smutnéj ceremonii. Tutaj, jak zawsze w oku świata, był poprawnym i bez zarzutu. Jadwinia miała powieki zapuchnięte i zanosiła się od łez. Czasem zatrzymywała się, jakby już nie miała siły iść daléj i przyciskała chustkę do oczów zrozpaczonym ruchem. Brat chciał wsadzić ją do powozu, ale ona opierała mu się i szła daléj, podtrzymywana sztuczną energią.
Za nimi dopiéro parami, gromadnie, cisnął się tłum bliższych i dalszych znajomych. Zapełniał on całą szerokość ulicy, snuł się na trotuarach długim szeregiem, aż około korowodu karet i powozów postępujących noga za nogą. Słowem był to świetny