Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/67

Ta strona została skorygowana.
63
──────


pogrzeb, jeden z tych, co przynajmniej raz na tydzień przeciągają przez ulice Warszawy.
Pomiędzy tłumem była sędzina Ożycka, i doktorowa Rylska, pani Mulska i pani Kalicka... Te ostatnie w wytwornych futrach, w kapeluszach według najświeższéj mody, przyglądały się sobie wzajemnie, szukały oczyma prezesa, który tak jak zaszczycił zaręczyny, zaszczycił i pogrzeb swoją obecnością.
Prezes dnia tego był jednak nieprzystępny; szedł blisko trumny tak, by mógł widziéć Marcelę i wzajem być od niéj widziany, z postawą nastrojoną do okoliczności.
Pomiędzy tłumem krzyżowały się te wszystkie stereotypowe zdania, jakie ogół czuje się w obowiązku w podobnych razach wypowiadać.
— Mój Boże! otóż to życie ludzkie. Jedna chwila, i niema go!
— Parę dni temu był taki wesoły. Ktoby się tego spodziewał.
— Nie stary wcale i tak mu się zmarło.
— Wyglądał na starszego brata swych córek.
— Ha, taka to koléj, wszyscy na to przyjdziemy.
— Człowiek nafrasuje się, nadręczy i po co? Koniec jeden.
Na tle téj saméj filozofii, wywoływanéj każdym pogrzebem, rysowały się bardziéj osobiste uwagi, domysły spostrzeżenia.
— Marceli ślicznie w żałobie — mówiła pani Mul-