Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/71

Ta strona została skorygowana.
67
──────


W miarę posuwania się ku cmentarzowi, orszak się zmniejszał; ktoś przypomniał sobie pilny interes, innemu było zimno, trzeci był zmęczony. Wytrwali siadali do powozów, a mniéj wytrwali wprost pozostawali w tyle i odłączali się od orszaku; tylko niosący wieńce postępowali naprzód sztywno, urzędownie, zmieniając się co prawda od czasu do czasu.
Dziwiono się prezesowi, który nie cierpiał pogrzebów, a jednak teraz doszedł do samych Powązek i nie zważał wcale, gdy nieodstępny towarzysz, pan Hyacenty, przedstawiał mu parę razy, że idąc tak daleko może zmęczyć się lub zaziębić.
Blizko rodziny postępował także pan Melchyor. Nie było to nic dziwnego; znano stosunki, jakie łączyły go ze zmarłym. Przecież można było zauważyć, iż współczucie jego tyczyło się głównie Marceli. Szedł patrząc w nią jak w tęczę i nawet przysuwał się kilka razy, prosząc Marceli, by wsiadła do powozu, gdyż może zaziębić się lub zmęczyć. Ale ona nie była w stanie odpowiedziéć mu. Może nie zauważyła nawet téj troskliwości.
Kiedy smutny obrzęd został ukończony, kiedy wypowiedziano kilka mów, spuszczono trumnę do grobu, odmówiono modlitwy i zamknięto nad nią żelazne drzwi grobowca rodzinnego, kiedy wszyscy śpiesznie rozchodzić się zaczęli: porzucając okolicznościowe zachowanie się, przywdziane jak czarny strój na pogrzeb, kiedy wreszcie do karety wsiadła