jutrz stawił się u narzeczonéj o godzinie, w któréj zwykł był odwiedzać ją dawniéj.
Marcela znajdowała się w tym samym błękitnym buduarze, w którym tyle spędzili chwil dobrych, w którym wypowiedział jéj swą miłość, w którym rozmawiali jeszcze w dniu zaręczyn, upojeni swém szczęściem. Jak wówczas, ostre światła dnia zimowego łagodziły ciężkie firanki i zieleń wielkich liści palmowych. Tylko zamiast eleganckiego jasnego szlafroczka, Marcela miała na sobie żałobną suknię; zamiast uśmiechu, na twarzy jéj tkwił wyraz boleści i niepokoju.
Ryszard zbliżył się do niéj w milczeniu, wziął obie jéj ręce i ścisnął tak gwałtownie, iż o mało nie krzyknęła. Ale w tym uścisku odczuła jego miłość, i ogarniona wzruszeniem, instynktownie przymknęła oczy, jakby chciała zapomniéć o wszystkiém i widziéć tylko to, że on ją kochał.
Wtedy usłyszała głos jego, głos stłumiony, jakby wydobywał się z trudnością ze ściśniętéj piersi.
— Nie przynoszę pocieszających wieści.
Cóż znaczyły wieści, jakie przyniósł, cóż znaczyło troszkę więcéj lub mniéj majątku, skoro posiadała jego miłość!
— Choćby były najgorsze — szepnęła — cóż ztąd?
Zrobił niecierpliwy ruch. Więc miała na zawsze