Zrozumiał ten okrzyk śmiertelnie zranionego serca, zrozumiał wszystko to, co w nim dźwięczało. Podniósł głowę z nagłém postanowieniem, jak ten, co rad był zwlec bolesną chwilę, przecież nie cofa się przed nią, gdy nadeszła. Przez czas jakiś spoglądali na siebie już nie jak kochankowie... We wzroku obojga znać było, że badali się wzajem.
Marcela była dumna, i duma dodała jéj siły.
— Pomiędzy nami — wyrzekła głosem, który mimowoli drżał i łamał się na ustach — skończyło się wszystko. Nieprawdaż?
Wzrok utkwiła w jego twarzy, jakby chciała się przekonać, z jakiém czołem zniesie te słowa, czy nie zaprzeczy jéj gwałtownie... Ale on był snadź na to przygotowany i uczuć swoich nie zdradził.
— Posłuchaj mnie, Marcelo: gotów jestem uczynić wszystko, co będziesz chciała. Nie jesteśmy dziećmi oboje, sądźmy położenie takiém, jakiém jest. Pozwól je sobie przedstawić.
— Alboż go nie rozumiem aż nadto! — wybuchnęła.
— Kiedym cię poznał — mówił, nie zwracając uwagi na tę przerwę — mogłem sądzić, że los ziścił najwymyślniejsze moje marzenia. Pokochałem cię, zostałem twoim narzeczonym. Wszystko zdawało się nam sprzyjać.
— Tak, tylko omyliły cię pozory.
Pogardliwy uśmiech zarysował mu się na ustach.