Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/91

Ta strona została skorygowana.
87
──────


Chciał ją minąć, zbyć zwykłém słówkiem, ale ona, chwytając go za rękę, zawołała:
— Panie Ryszardzie, ja muszę z tobą mówić!
Podniósł na nią wzrok błędny. W téj chwili nie pojmował, czego żądać od niego mogła — czego mógł żądać ktokolwiek na świecie. Potrzebował zostać sam­‑na­‑sam z bolem piekielnym, który tkwił mu w sercu, a którego on nie mógł spłakać, jak Marcela.
— Powiedz mi pan — pytała Jadwinia, niezważając na nic — jesteśmy zrujnowani: wszak prawda? Ja to widzę, choć mi nikt nie mówi.
Skinął głową; nie mógł przeczyć, ani zdobyć się na słowo. Dziewczyna mówiła daléj.
— O tém właśnie z panem pomówić chciałam.
— Ze mną?
— Tak, chciałam poradzić się. Och! ja ciągle myślę, co ze mną będzie. Staś ma swój urząd; zresztą on mężczyzna, radzić sobie powinien. Marcela pójdzie za mąż, ale ja?...
Oczekiwała rady, jak od przyszłego szwagra, od głowy domu. On milczał, może nie wiedział nawet, co do niego mówiła.
— Cóż jabym robić mogła — spytała zniecierpliwiona — dopóki także za mąż nie pójdę?
Wspomnienie o małżeństwie, dwa razy powtórzone w téj właśnie chwili, było tą kroplą, co przepełnia czarę. Nie-był więcéj panem siebie. Czyż